Wracając pamięcią do czasu szkoleń w ośrodku adopcyjnym, przypominam sobie wielokrotnie powtarzające się słowa o miodowym miesiącu. Dzieci na początku są w fazie prezentacji, chcą pokazać się z najlepszej strony, bo boją się odrzucenia. Czy to prawda? Trudno powiedzieć. Jeśli mieliśmy miesiąc miodowy, to z mojej perspektywy trwał on bardzo krótko i zakończył się w momencie przyjazdu dzieci do domu.
Poza tym nasze dzieci były nam przedstawiane jako bezkonfliktowe. Córka zawsze obowiązkowa, trzymająca w pokoju nienaganny porządek, zawsze chętna do pomocy, świetnie radząca sobie w szkole, otwarta, pogodna, ale jednocześnie z charakterkiem.
Syn był przedstawiany jako złote i bezproblemowe dziecko, które nie może usiedzieć w miejscu. Umiejący jeździć na rowerze i hulajnodze. Ciekawy świata, otwarty na nowych ludzi, grzeczny i pogodny.
Kiedy dzieci do nas przyjechały pod koniec roku, to była jazda bez trzymanki. Najpierw mnóstwo formalności mieliśmy do załatwienia. Dobrze, że przed przyjazdem dzieci wybraliśmy szkołę dla córki i spotkaliśmy się z Panią Dyrektor, która bardzo nas wspierała w naszej decyzji i pomogła nam załatwić wszelkie formalności. Przenosiliśmy córkę ze szkoły specjalnej do szkoły powszechnej z klasą terapeutyczną. Pierwszy rok szkolny to było odkrywanie coraz to nowych niespodzianek odnośnie tego, czego ona nie umie, a już powinna dawno mieć opanowane. Ciągła gonitwa i próba nadrobienia zaległości szkolnych, społecznych, emocjonalnych i tych zwykłych życiowych takich jak: sprzątanie, gotowanie czy robienie zakupów. Dobrze, że syn wtedy jeszcze nie miał obowiązku szkolnego, było nam troszkę łatwiej, skupić się na córce, aby jej pomóc odnaleźć się w nowej rzeczywistości, bo dla niej to było ciężkie.
Kiedy córka była w szkole dbaliśmy o rozwój młodego. Jest uparty i trudny do opanowania, wszędzie go pełno, dokucza siostrze, bije inne dzieci, ale najgorsze dla nas było to, że znęcał się nad naszymi zwierzętami. Dusił kota, wyrzucił go przez okno z poddasza, a za oknem przy ścianie była drabina i inne narzędzia, mógł go zabić. Widziałam, jak patrzył się na nas, kiedy rozmawialiśmy z mężem o czymś, stanął za kotem siedzącym na taborecie, złapał go mocno za szyje, aż zobaczyłam, że kotu oczy wyszły na wierzch. W jednej sekundzie do niego doleciałam i zabrałam kota. Zalała mnie fala emocji, byłam wściekła, miałam ochotę pokazać mu, jak czuł się kot, kiedy on mu tak zrobił. Wysłaliśmy go z mężem do pokoju, abyśmy wszyscy mieli szanse ochłonąć. Męczył kota kilka razy dziennie, dociskał kotu pyszczek do żwirku, kiedy ten załatwiał się w kuwecie, albo dociskał go z całej siły do podłogi a pytany, dlaczego to robi, odpowiadał: „Bo lubię”.
W pierwszych dniach u nas od razu zobaczyliśmy, że syn cierpi na chorobę sierocą. Bujał się cały dzień, niemal ciągle i jakby bezwiednie. Podczas zasypiania było jeszcze gorzej, niby słyszeliśmy na szkoleniach, że dzieci tak robią, chociaż dzieci z chorobą sierocą podobno rzadko są kierowane do adopcji, więc ten problem nie występuje często. On nie mógł zasnąć bez walenia głową o poduszkę, raz z jednej, raz z drugiej strony, tak mocno bił głową, że mi było niedobrze, jak próbowałam kiedyś coś takiego powtórzyć. Zwyczajnie nie byłam w stanie, tak szybko i tak mocno obracać głową. Poza tym wydawał z siebie głośny dźwięk, jakby mówił ciągle yyyyy, ale nie płakał. Ciężko było nam na to patrzeć, ale bez takiego zachowania on nie umiał zasnąć. Czuliśmy się bezradni.